Dla zainteresowanych marką Lush warto wspomnieć, że ich kosmetyki są w 100% wegetariańskie, niektóre z nich nawet wegańskie, a sama marka jest przeciwna testowaniu kosmetyków na zwierzętach. Kosmetyki są robione w większości ręcznie, a sam proces tworzenia konkretnego produktu możecie obejrzeć na Youtube pt „How it’s made” – polecam, te filmy są bardzo krótkie, ale mnie wciągnęły na maksa. Sam proces jest ciekawy, ale oprócz tego, dowiadujemy się też z czego dokładnie jest zrobiony produkt, który nas interesuje. Te same informacje mamy podane na stronie, ale fajnie zobaczyć jak w praktyce jest wszystko ze sobą łączone. Kosmetyki te zawierają naturalne składniki, zatem są one dosłownie świeże, jednak przez co nie mają długiego terminu przydatności. Możemy trafić na sklepy oferujące cały asortyment, część asortymentu, gdzie np. jest tylko część mydeł z oferty lub w ogóle nie są dostępne, oraz sklepy „naked”, gdzie sklep ma w swoim asortymencie tylko kosmetyki „naked packaging” – czyli kosmetyki bez opakowań, co też zawęża listę dostępnych produktów ale przy okazji ogranicza zużycie plastikowych opakowań.
Warto też wiedzieć, że obsługa Lush’a jest dość, hm, intensywna. Ich pracą jest, aby jak najwięcej klient włożył do koszyka, dlatego też chętnie opowiadają o danym kosmetyku, pokazują demo (np. jak działa kula do kąpieli, albo jak dany cleanser zachowuje się na skórze) oraz dość często dochodzi do sytuacji, gdzie pomimo tego że mówisz wprost „przyszłam tylko popatrzeć”, to obsługa zapyta się za czym się rozglądasz i dalej nakręca rozmowę – tak było przynajmniej w Londynie. Mi osobiście to nie przeszkadza bo jestem dość asertywna w takich sprawach, wiem po co wchodzę do sklepu i czego potrzebuję, ale na każdego taka presja może działać inaczej. Natomiast w Berlinie sama zagadywałam obsługę, bo potrzebowałam porady.
PS. bardzo przydatne info – w Lush’u możecie poprosić obsługę o próbki kosmetyków, przeważnie tylko płynnych, raczej próbki kul do kąpieli nie uda Wam się dostać.
PS. 2, kosmetyki które widzicie na zdjęciach są kosmetykami dobranymi do moich potrzeb, zatem pamiętajcie – to co sprawdziło się u mnie, niekoniecznie sprawdzi się u kogoś, kto ma np. inny rodzaj cery.
PS. 3, część kosmetyków na zdjęciu jest w trakcie zużywania, a część jeszcze nowa – zdjęcie robione było w trakcie ich testowania.
PS. 4, podane ceny są cenami sklepu Lush w Londynie, w Berlinie ceny są trochę wyższe pomimo waluty eur.

Let the good times roll – cleanser, 8,50 gbp / ok 41 pln / 100g

Jedna z dwóch próbek, o jaką poprosiłam obsługę. Początkowo chciałam wypróbować bestsellerowej maski Cupcake, ale po rozmowie z jedną panią z obsługi stwierdziłyśmy, że bardziej Oatifix pasuje do mojego rodzaju cery, ponieważ jest zdecydowanie delikatniejsza. Jest to maska nawilżająca, zapachem przypominająca bananową owsiankę, stąd też jej nazwa, ponieważ jest zrobiona z płatków owsianych, bananów, nawilżającego masła Illipe i wanilii. Na zdjęciu widzicie jedną (częściowo zużytą) sztukę próbki, która starczyła mi na aż 6 aplikacji! Muszę wspomnieć, że każda z masek ma dość małą pojemność (75g), a to dlatego, że ze względu na jej świeżość, maska ma tylko 4-tygodniowy okres ważności i musi być trzymana w lodówce.


Whipstick – czekoladowy balsam do ust, 7,50 gbp / ok 36 pln
Bardzo przyjemna i nawilżająca wazelina (nie balsam, tak jak reklamuje Lush), o kakaowym zapachu. Bardzo wydajny i przyjemny produkt, ale jednak wazelina różni się tym od balsamu, że tylko nawilża usta, ale ich całkowicie nie wygładza i nie dba o nie tak jak balsamy. Jest fajnym produktem jeżeli potrzebujecie szybkiego i chwilowego nawilżenia. Wazelina ta nie zjada się szybko i w porównaniu z innymi nawilżającymi produktami, zostaje dłużej na ustach, ale niestety to nie jest produkt którym pozbędziemy się suchych skórek.



The Comforter to najbardziej kultowy bubble bar Lush’a. Pachnie bardzo owocowo, trochę jak guma balonowa, bardzo słodko, a przy okazji barwi wodę na różowo. Ten bubble bar jest na tyle wyjątkowy, że nie można go zużyć od razu w całości. Gdyby Wam to się jednak zdarzyło, możecie spodziewać się że piana będzie tak ogromna, że może nawet Wam się rozlewać ona poza wannę. The Comforter należy podzielić na kilka kawałków, najlepiej krojąc produkt średnio dzieląc go na 6 kawałków.
Sunnyside jest z kolei chyba najładniejszym bubble bar’em ze wszystkich. Jest w kolorze brudnego złota i zawiera w sobie tyle brokatu, że po jego dotknięciu miałam całą rękę w lśniącym, połyskującym złocie. Pachnie cytrusami, barwi wodę na mieniący się żółto – brązowy – złoty kolor i daje dość spore bąbelki, ale nie jest to tak samo wydajny produkt jak The Comforter, ponieważ Sussyside już raczej powinno podzielić się na 2, maksymalnie 4 kawałki.
Milky bath to jedyny produkt, którego nie ma na zdjęciu, ponieważ nie mogłam doczekać się aż go przetestuje, więc użyłam go jeszcze przed zrobieniem zdjęć. Niestety strasznie się rozczarowałam, bo kocham mleko i sam zapach mleka, więc oczekiwałam kąpieli o tym zapachu, ale niestety zapach zdecydowanie tego mleka nie przypominał. Bąbelków też nie było super dużo pomimo zużycia całego produktu na raz, jedyny plus jest taki, że skóra po zmieszaniu wody z tym bubble bar’em była naprawdę gładka w dotyku.

Produkt ten to połączenie masła do ciała z peelingiem, który ma bardzo mądrą konsystencję – przy dotyku skóry zaczyna się roztapiać, a po odstawieniu z powrotem na swoje miejsce, zaczyna zastygać i wraca do swojej stałej formy. Peeling dość mocno szoruje skórę, a masełko wygładza, pozostawiając skórę miękką i cudownie pachnącą.

Honey I washed the kids – mydełko, 4,75 gbp / 23 pln / 120g
Mydła w Lush’u kupuje się najzwyklej na wagę, tzn należy podejść do obsługi i wytłumaczyć, ile i jakiego mydła chcecie, następnie obsługa kroi kawałek mydła i go zważa. W sklepie naked packaging udało mi się dostać cały kawałek mydła bez krojenia go, tak jak widzicie na zdjęciu. Niestety nie pachnie miodem tak jak wskazuje nazwa (kolejny produkt, od którego oczekiwałam konkretnego zapachu i się rozczarowałam), bardziej przypomina mi zapach creme brulee. Po użyciu tego mydełka pozostaje lekki jego zapach na dłoni ale przeważa nad nim zapach „świeżości” – po spłukaniu mydła z rąk czuć, że dłonie są porządnie wyczyszczone, na tyle że aż ma się uczucie szorstkości podczas kontaktu z wodą. Gdzieś czytałam, że Lush ma zamiar wprowadzić mydła na sztuki, takie jak ja kupiłam, i wyrzucić wagi, ale nie wiem na ile ta informacja jest prawdziwa.

Roots – leczniczy balsam do skalpu, 12,95 gbp / ok 63 pln / 225g
Balsam który nakłada się na suchą skórę głowy, delikatnie go wmasowując i pozostawiając na 20 minut, aby składniki mogły się wchłonąć i działać. Jest chłodzący i odświeżający, ale jest też na tyle intensywny, że po 10 minutach uczucie na głowie jest ciężko znieść, to tak jakbyście nałożyli mocną chłodzącą farbę na skórę głowy, ale rekompensuje mi to, że po jego użyciu włosy pięknie się układają i zdrowiej wyglądają. Ma właściwości nawilżające, odświeżające i stymulujący wzrost włosów. Niestety nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej na temat tego produktu, ponieważ jest to druga z dwóch próbek o jakie poprosiłam będąc w Lush’u – i wiecie co? Dostałam aż 3 opakowania próbek! Pewnie z tego względu, że balsam ten dla lepszych rezultatów należy stosować regularnie, a ja na samych próbkach wiem, że jest to na dłuższą metę niemożliwe, dlatego następnym razem kupię całe opakowanie.

Damaged – kuracja gorącym olejem, 6,95 gbp / ok 34 pln
W tym produkcie jestem absolutnie zakochana. Sama koncepcja kuracji na gorąco jest dla mnie ciekawa, zwłaszcza że produkt kupujemy w stałej postaci na patyku, na którym jest instrukcja, jak należy tego użyć. Do szklanki zalanej 2/3 gorącą wodą, wsadzamy produkt i za pomocą patyka musimy nim mieszać, dopóki w całości się nie rozpuści. Następnie należy odczekać aż produkt wystygnie, ale ważne aby nadal był ciepły. Zbyt gorący mógłby zaszkodzić naszym włosom, a zimny nie przyniósłby takich rezultatów jak ciepły, ponieważ pod wpływem ciepła łuski naszych włosów zaczynają się otwierać, przez co są bardziej podatne na podawane im maski i odżywki, wówczas składniki mogą głębiej dotrzeć, jednak trzeba być przy tym bardzo ostrożnym ponieważ łuski które pozostaną otwarte to zniszczone łamiące się włosy. Ja zawsze przed nałożeniem maski płuczę głowę ciepłą wodą, aby łuski się otworzyły a maska mogła wejść w głąb moich włosów, a następnie spłukuję produkt zimną wodą, która zamyka nasze łuski i sprawia, że włosy są jeszcze bardziej błyszczące.

EDIT
